czwartek, 31 stycznia 2013

335. Iron Maiden - Iron Maiden



Moja znajomość z Iron Maiden miałą trzy etapy. Najpierw usłyszałem No More Lies i zapałałem wielkim aczkolwiek nie do końca zrozumiałym szacunkiem do śpiewaka. Pamiętam, że zapierdalałem wtedy z dziekanatu przez bagna i śnieg. Wiecie, UKSW.

Drugi etap, to mój sąsiad, który słucha ich do dziś, przy czym nie jestem pewien czy słyszy, bo zawsze puszczał te kawałki losowo a słuchawek to chyba nawet nie miał na uszach. W każdym razie etap dużego przejedzenia muzyką, której nie znam.

No i trzeci etap, czyli pewnego dnia postanawiam: ogarnę Iron Maiden. Ukradłem debiut i stwierdziłem: o co mi chodziło, przecież to jest kawał dobrego metalu, cytując klasyka. Z jajem, z dojebaniem, z polotem nawet. I do dzisiaj to jedyna ich płyta, której jestem w stanie słuchać. Nie ma jeszcze żadnego przesadnego wyjca na wokalu, ani silenia się na prog, ani pięćdziesięciu (czy ilu ich tam obecnie jest) gitarzystów, z których każdy musi dojebać solówkę. Jest prawidłowo. Jeszcze jakby Dio był na wokalu, to już w ogóle narlepszy metal ever.

Chciałem w linku dać ostatni kawałek, bo to szalenie zabawne mi się wydawało, że Iron Maiden nagrywa kawałek Iron Maiden na płycie Iron Maiden, ale jednak musi być oczywista oczywistość, bo wymiata.



środa, 30 stycznia 2013

336. Jean Michel Jarre - Equinoxe



To jest zabawna sprawa: muzyka, która kiedyś ociekała świeżością, żeby nie powiedzieć - pochodziła z przyszłości, dzisiaj brzmi... dokładnie tak, jak muzyka, która kiedyś robiła te wszystkie rzeczy. Coś jak plastikowe ejtisy, albo wyobrażenie XXI wieku w filmach z lat 70-ych. W sumie to nawet wtedy nie było tak bardzo oryginalne, bo przecież JMJ wcześniej wydał Oxygene, który jak wiadomo jest identyczny.

Wcale nieprawda, to co napisałem - bardzo dobrze się tego słucha dzisiaj, w przyszłości. Co prawda od czasu do czasu przypomina mi się ytron z keyboardem, ale to pewnie dlatego, że zbyt dużo słyszałem ytrona z keyboardem. No i co by nie było, to jest blogasek w dużej mierze nostalgiczny, a niewiele jest równie nostalgicznych rzeczy jak czołówka z Kwanta. Ach te zabawne czasy, kiedy o prawie autorskim dopiero powoli zaczynano się dowiadywać.



wtorek, 29 stycznia 2013

337. Homosapiens - Big Frank



Był "polski Tool", to teraz polski Radiohead. Tak naprawdę to wcale nie, ale to fajnie brzmi. Po za tym śpiewają po angolsku, więc w sumie to nic nie znaczy, że polski. Pomijając to, że oczywiście miło mieć świadomość, że u nas to nie tylko Riwersajdy i Behemot.

Wokal jest stłumiony, stonowany i nie próbuje niczego udowadniać, ani odstawiać Artura Rojka, co jest bardzo właściwym posunięciem. Styl utworów oscyluje między czymś w rodzaju Ok Computer a postrockiem, czyli bardzo moja bajka. Dobre jest też to, że płyta wykazuje tendencję zwyżkową - im dalej tym wyraźnie lepsze kawałki, z bardziej wciągającymi, hipnotyzującymi finałami. No wyłączając samo zakończenie i bonus, tutaj trochę nastrój siada i robi się jakaś parodia Anathemy, ale, że bonus i jednorazowa wpadka to nie ma co zaraz psioczyć, że polaki biedaki.



poniedziałek, 28 stycznia 2013

338. Indukti - S.U.S.A.R.



Polski Tool, mówili. Będzie fajnie, mówili. Mówili też, że w stylu nowego King Crimson. To w sumie już prędzej. Instrumentalnie połamane, pokomplikowane, MATEMATYCZNE i inne takie labirynty perkusyjne. Wiecie o co chodzi. Do tego wokalizy w tle i wiolonczela, która chyba najbardziej nadaje styl i klimat tej muzyce.

Oczywiście bez ofiar się nie obyło - na wokalu, sporadycznym i gościnnym, ale jednak - jest Duda. I za każdym razem gdy się pojawia robi się nudno i sztampowo wręcz. Szkoda, że w ogóle Roguckiego nie wzięli. Znaczy bez przesady, nie ma tragedii, ale taka prawda, że jak jest instrumental to mamy dużo fajnego klimatu i progmetalu w tym pozytywnym znaczeniu, a jak wkracza wokal to gdzieś to wszystko ulatuje. Niemniej to i tak jest płyta z klasą, zwłaszcza w porównaniu z ich następną, która tu nie wystąpi, bo mi było smutno bardzo jak ją usłyszałem raz w życiu.



niedziela, 27 stycznia 2013

339. Black Sabbath - Heaven and Hell



Klasyka itd. Nie będzie tu bogato, jeśli chodzi o Black Sabbath. Ani o Iron Maiden, które brzmi jak ta płyta, tylko gorzej. Właściwie wszystko, co lubię w tej płycie sprowadza się do trzech oczywistych liter: DIO. Dio to był kozak, to była chodząca koścista epickość. Ja nie wiem skąd on brał ten głos, bo przecież nie z przepony. Przepona to mięsień, a on się składał tylko z kości i z szatana. I o ile jego najlepsze występy to czołówka tego mądrego filmu z Tenacious D, oraz Stargazer, czyli nawet nie ten zespół, to i tak poczułem potrzebę wrzucenia czegoś jeszcze z nim na wokalu. Padło na Dark Side of the Moon heavy metalu (chyba).

Ciekawe czy gdyby Dio był od początku w Black Sabbath, to by było lepiej czy gorzej. Bo w sumie może jego wokal nie pasowałby do tych nietoperzastych ospałych riffów z Paranoid, ale z drugiej strony przecież tej skrzeki w pinglach nie daje się słuchać, więc trudno sobie wyobrazić, żeby ktoś mógł coś tam popsuć pod względem wokalu.



sobota, 26 stycznia 2013

340. Slipknot - Iowa




W dużych ilościach naraz nie mam siły tego słuchać, ale czasem przychodzą takie chwile w życiu żółwia, że musi komuś dać w mordę, jak to narysował kiedyś klasyk*). I w takich chwilach Slipknot jest nieoceniony. Dorosły gniew? Szczeniacki bunt? Zapomnijcie. Sama czysta, okrutnie bezsensowna, bezmiernie głupia, niepohamowana agresja. I trzech perkusistów naraz, chociaż żaden nie umie szczególnie w te bębny walić. Ale kogo interesuje czy fachowo rozpierdala ścianę, kiedy jest wkurwiony i musi się wyżyć.

Są też słabe momenty na tej płycie - to wtedy, kiedy wracają do swojego wcześniejszego (zdaje się) stylu i próbują coś podśpiewywać. Wtedy jest zupełnie żenująco i Linkin Park. Ale to są dosłownie chwile pomiędzy jednym People=Shit a drugim wściekłym Tyranozaurem na pustyni, więc naprawdę można wybaczyć.

*) który obecnie gryzmoli i występuje w TVNie, celebryta jeden.




Na deser special bonus, bo nie będzie więcej tego pana, a jest rozkoszny w tym co robi:



piątek, 25 stycznia 2013

341. REM - Automatic for the People



Dziś superkrótko bo czasu nie ma.

Lubię, najbardziej lubię wokalistę. Jakaś jest charyzma w jego głosie, która najwięcej dobrego robi na tej płycie. Oprócz udanych melodii oczywiście.

Ciekawostka dnia: kiedyś myślałem, że Everybody Hurts znaczy "wszyscy ranni" i wtedy o wiele bardziej mi się podobała ta piosenka.



czwartek, 24 stycznia 2013

342. Carina Round - The Disconnection



Taka trochę PJ Harvey wannabe z tej kobiety. Najpierw ją poznałem, a potem PJ i się okazało, że ta druga robi to lepiej. No ale jakieś Uczucie zawsze zostaje. A poza tym kolaborowała z Maynardem, co daje +10 do zajebistości. I w odróżnieniu od PJ jest zajebiście ładna, a to przecież najważniejsze w muzyce.

Jest coś fajnego w szalonych-jakże-drapieżnych dziewczynach z gitarami. Znaczy dopóki sobie nie uświadomisz jak bardzo muszą być irytujące na co dzień. No ale jak się do zoo idzie dzikie zwierzęta oglądać, to nie po to, żeby wracać do domu z jaką panterą czy inną lamą. Lamy to przerażające zwierzęta tak wog'le. Zajebiście trafne porównanie, nieźle mi dzisiaj idzie.

Jest ostro, gitarowo, alternatywnie (to ostatnie jest szalenie ważne, jeśli ubierasz się jak parodia hipstera z braku pieniędzy na normalne ubranie - czyli jak ja), Carina trochę śpiewa, a trochę wydaje z siebie orgazmiczne jęki i to jest dokładnie to, co kobiety powinny robić z wokalem. Żadne nightwishowe operowe piszczenie, absolutnie.

Najlepszy kawałek to oczywiście Into My Blood (którego nie udało mi się znaleźć na YT), ale generalnie dużo dobrego i wyuzdanego można tu znaleźć - Lacuna, Monument, Paris, Motel 74... Bardzo wporzo babka, sam nie wiem czemu tak szybko ją wrzucam.



środa, 23 stycznia 2013

343. The Jimi Hendrix Experience - Are You Experienced?



Nie wiem czemu nie kocham Murzyna, który wymyślił wszystko co się robi z gitarą, wynalazł rock i dotknął małego palca Boga kilkakrotnie, podobno. A ja z reguły uwielbiam muzykę i brzmienie z tamtych czasów, więc już całkiem bez sensu.

Znaczy trochę wiem czemu, na pewno mnie jego wokal drażni. Jakby w tych kawałkach był Plancik, to pewnie inaczej byśmy rozmawiali. No ale nie ma, więc zostaje gitara. I ta jest, jak to się mówi, wyjebana w kosmos, zwłaszcza jak na rok nagrania. Ale, że ze mnie żaden rockman i wielbiciel solówek, to też na stawianie ołtarzyków nikt mnie nie namówi.

Co ta płyta zatem tu robi właściwie? Jest kilka powodów:
- to jedyna płyta Jimiego, którą dobrze znam,
- mam strasznie dużo dni do wypełnienia, więc głupio byłoby chlastać w kółko gofrowe Led Zeppelin i Queen (czego i tak nie unikniemy raczej za bardzo) - trzeba czasem dać coś, dzięki czemu zachowam pozory jakiejkolwiek powagi;
- są tu kawałki, które bardzo lubię - urokliwe May This Be Love, psychodeliczne Third Stone From the Sun, czy Highway Chile z tym riffem co wiecie.

No i Hey Joe rządzi, chociaż ażeby memu fanbojstwu stało się zadość, dodam, że wolę wersję Roberta.



wtorek, 22 stycznia 2013

344. Dream Theater - Systematic Chaos



Zespół legenda w niektórych kręgach. Zespół, który był kiedyś wielką nadzieją na wskrzeszenie słusznie zmarłego dinozaura pt. rock progresywny. Zespół, który przy okazji grał jak Iron Maiden i nikomu to nie przeszkadzało, ponieważ łączył heavy metal z artrockiem i to niby mądre posunięcie było. Zespół, który z czasem postanowił olać te pierdolety i zaczął wydawać parodie Muse, Evanescence i innego, za przeproszeniem, numetalu, w zależności od tego co było akurat popularne. Założę się, że gdyby Portnoy nie wyleciał, dziś graliby dubstep z 15minutowymi solówkami gitarowymi. W sumie to byłoby nawet innowacyjne.

To jest ta płyta na której się ostatecznie sprzedali, zaprzepaścili szanse, spalili mosty, wpadli po uszy w żenadę i dali dupy. No bo jak tu z powagą traktować coś co niby jest progresywną suitą, ale opowiada o mrocznym władcy, a wszystko brzmi podejrzanie młodzieżowo? No nie da się. To już nie jest poważny gniew dla starych ludzi z brodą, tylko jakaś impreza dla gimbusów. I to jaka. Ryj się cieszy od ucha do ucha.

Mam z tą muzyką różnorakie wspomnienia. Byłem przez nią np. pierwszy raz w życiu (prawie) na koncercie. Było głośno, metalowo i kudłacze skakały wszędzie, a w połowie zachciało mi się rzygać. Najgorzej wydane 100zł w moim życiu. Ale zawsze to jakieś nowe doświadczenie było. O wiele lepiej wspominam wspólne pijackie śpiewanie drugiej części In the Presence of Enemies wraz z pewnym fanem nightwisha, marillionanistą, spontanicznym striptizerem oraz najstarszym niepełnoletnim człowiekiem w całym internecie (których pozdrawiam).

Bo to taka muzyka jest. Im bardziej jesteś pijany, tym lepsza. Mój błąd, że wtedy na koncercie byłem zupełnie trzeźwy.



poniedziałek, 21 stycznia 2013

345. Michael Rother - Flammende Herzen



Kolejny soundtrack, kolejny film którego nie widziałem i właściwie długo nie wiedziałem, że istnieje. Założę się, że muzyka do niego nie pasuje. Po pierwsze jest niemiecki, a muzyka jest ładna. Po drugie jak poznam jakiś soundtrack bez filmu to zwykle w głowie tworzy mi się alternatywny teledysk tudzież trailer i potem zawsze się zawodzę, jak okazuje się, że najlepszy moment utworu to zupełnie nieistotna scena w filmie.

Nie ogarnąłem nigdy Kraftwerka, chyba przez ten język, natomiast jak chwyciło mnie NEU! to nie puszcza do dziś, a solowy album tego pana jest kontynuacją tego grania, tylko nieco bardziej melodyjnie. Trochę jakby Pink Floyd po niemiecku - mniej progrockowo, bardziej elektronicznie. I klimat, czyli słowo klucz, można napisać 'klimat' i w sumie mamy uzasadnienie czemu coś jest dobre, albo nie. Klimat, który ni cholery nie pasuje do tej walniętej okładki, no ale co zrobić.

Melodie są proste, każdy kawałek jest oparty właściwie na jednym motywie, ale wciąga, wbija się w łeb i hipnotyzuje. A jednocześnie doskonale się nadaje do muzyki w tle. Takie rzeczy powinno się puszczać w miejscach publicznych, a nie to wszystko, co w telewizji jest. Niech ludzie odpoczywają przy dźwiękach, a nie się wkurwiają. Niech subtelny Niemiec im przygrywa na swej automatycznej perkusji.


niedziela, 20 stycznia 2013

346. White Noise - An Electric Storm



Muzyka psychodeliczna to nie jest właściwe określenie dla tej płyty. Bardziej muzyka kompletnie zryta. Wesołe melodie z chorymi odgłosami w tle (od tłuczonych szklanek i jeżdżących samochodów po płacz i orgię), od czasu do czasu przechodzące we fragmenty zupełnie amelodyczne, podobne do tych, w których Flojdzi będą się lubować parę lat później. Momentami przypomina to skrzywioną wersję Velvet Underground albo The 13th Floor Elevators, tylko wszystko jeszcze bardziej. The Black Mass - An Electric Storm in Hell brzmi jak przyzywanie naćpanego szatana, a Here Comes the Fleas - jak muzyczne zobrazowanie panicznego pośpiechu, co na mnie wyjątkowo mocno działa, gdyż niczego się tak nie boję, jak panicznego pośpiechu.

Właściwie jak tak patrzę na niektóre rzeczy, których słucham, to trudno mi uwierzyć, że nadal nic nie palę.



sobota, 19 stycznia 2013

347. Genesis - We Can't Dance



Jestem Genesisowym ignorantem, przyznaję się bez bicia. Okres z Gabrielem mnie nudzi niemiłosiernie, ziewam strasznie na wszystkich tych kolacjach i innych dostojnych foxtrotach. Sam nie wiem czemu, naprawdę się starałem do tego przekonać. Z płyt, które znam ta to jedyna, którą lubię - pewnie dlatego, że nie jest ambitna ani nic. Znaczy w sumie są tu utwory i po 10 minut, więc znam ludzi, którzy by usłyszeli tu prog. I pewnie by mieli rację. Ale tak ogólnie to miły radiowy poprock z masą chwytliwych piosenek i wesołym Collinsem na wokalu. Pop z KLASĄ, jak to się zwykło podkreślać. W odróżnieniu od popu bez klasy.

Za kawałkiem tytułowym to wręcz przepadam, głównie ze względu na wokal właśnie. A może dlatego, że tytuł do mnie trafia, nie wiem.



piątek, 18 stycznia 2013

348. Sting - The Dream Of The Blue Turtles



Sting to facet, który lubi się marnować. Najpierw był w zespole, w którym odwalał całą robotę, potem postanowił śpiewać słodkie piosenki do radia, a na starość zapuścił brodę i plumpla jakieś nudziarstwa na lutni. A przecież głos chłop ma jak dzwon, mógłby coś z tym zrobić czasem. Znaczy częściej, bo czasem robił. Sting + King Crimson to byłoby coś. Sting Crimson. Nie, jednak nie.

Dobry Sting to Sting koncertowy, to jest prawie że pewne. Na tej płycie jest wszystko wygładzone do przesady, a wokal za bardzo wyeksponowany, no ale poziom jest dość wyrównany i dużo moich ulubionych piosenek się tu znalazło, a że jeszcze nie przekroczyliśmy nr 300, to nic nie musi być idealne. Taka zasada nowa.

No i co by o nim nie powiedzieć, piosenki to dziad zawsze umiał pisać.



czwartek, 17 stycznia 2013

349. Static-X - Wisconsin Death Trip



Bardziej szalone i bezkompromisowe od debiutu Systemu - powiedział mi ktoś kiedyś w internetach. Nie wiem czy miał rację, co ja tam wiem o szaleństwach i bezkompromisowości siedząc przed laptopem znowu. Trochę jakby System ogolić z całej tej ormiańskiej otoczki i zanurzyć po uszy w beztroskiej techniawie. Plus włosy w górę. Śmiechu co nie miara, w Metal Sluga gra się przy tym świetnie (w GTA2 też), jest dużo hałasu, tępych, urywanych riffów i rzygania zamiast śpiewania, więc generalnie same plusy.

Dlaczego więc tak daleko ich wrzucam za Ormianami, skoro na pozór się od nich nie różnią? Dobre pytanie! Otóż nie wiem. Może przez to, że za bardzo momentami brzmią jakby robili to na poważnie. Albo po prostu tęsknię za Serjem.



środa, 16 stycznia 2013

350. Various Artists - Project Chaos



Nerdgazm. Zbiór coverów i remixów soundtracku do Sonic 3 i Sonic & Knuckles, czyli akurat dwóch części gry na Segę Mega Drive, które posiadałem. Rozumiecie, wszyscy mieli Pegasusy i się wymieniali grami, a ja jako jedyny miałem Segę i byłem forever alone. Autor: Internet. Wspaniała idea. Wykonanie różnie - niektóre gitarowe onanizmy można było sobie darować, ale jest też wiele elektronicznych pitołków, które robią fajne tło, a także sporo prawdziwych perełek (głównie wśród coverów z S&K). Zajebiste jest też to, że w wielu przypadkach udaje się autorom wykorzystać potencjał drzemiący w tych 16-bitowych pierdach i zrobić z nich utwory pełną gębą. Dobra robota, Internecie.




wtorek, 15 stycznia 2013

351. Nirvana - Nevermind



Nigdy nie podzielałem hejtów do Nirvany, tak samo jak nie ogarniałem pisków ekstazy. Jak pierwszy raz usłyszałem Smells Like Teen Spirit to się nawet zakochałem od pierwszego wejrzenia. I nie dlatego, że Kurt taki słodki, znaczy nie tylko dlatego. Jasne, że jest to raczej muzyka, z której się albo wyrasta, albo zostaje fanem Foo Fighters (nie wiem o co z nimi chodzi, poza tym, że na zupie są fajne gify z Dave'm). Ale jakby nie patrzeć zawsze to lepsze niż to czym się nastolatki dziś jarają. Wcale nie chcę tu wpaść w ten żenujący ton "za moich czasów to była muzyka, dzisiejsze pokolenie słucha gówna". Po prostu TAKA PRAWDA. No i ja człowiek sentymentalny jestem, więc lubię wracać do tego co mnie w młodości jarało, w związku z czym i takie płyty tu się będą często pojawiały, zwłaszcza zanim dojdziemy gdzieś do 250. pozycji czy coś koło tego. Poważnie zastanawiam się nad Evanescence, więc może być jeszcze grubo.

Spoiler: Kurt nie żyje.



poniedziałek, 14 stycznia 2013

352. Tool - Opiate [EP]



To jeszcze nie to, o co chodzi, ale uroczy Maynard jest uroczy i zawsze to lepszy debiut niż ten Radioheadowy badziew, który też tu przez chwilę chciałem wrzucić. Tool wczesny, młodzieńczy, żeby nie powiedzieć młodzieżowy, gimbazowy i numetalowy. Maynard dużo krzyczy i przeklina, więc jest gniew i bunt i niezgoda. I niedogodność. A na koniec psychodeliczne gitary jak w The End The Doors i romantyczne wzywanie Szatana. No i okładka z nawiedzonym księdzem, czy czymś. Na dobry początek trudno o lepszą EP'kę w stylu eeeej stary, patrz czego słucham, jeśli nie chce się od razu upodabniać do Marilyn Mansona, ani zakładać wieśniackich masek jak Slipknot.



niedziela, 13 stycznia 2013

353. Syd Barrett - The Madcap Laughs



Flojdzi najlepsze rzeczy popełniali zawsze wspólnie. Kiedy któryś próbował coś kombinować na boku - bywało różnie, ale nigdy nie zbliżało się do poziomu najlepszego okresu zespołu z lat 70-ych. Gilmour solo przynudzał, Waters gadał sam do siebie, a wywalony z zespołu Barrett... no on chyba robił to samo, co zawsze, czyli ćpał. I był wariatem coraz bardziej. Smutna sprawa z tym chłopem.

Kiedy się za niego brałem swego czasu, spodziewałem się, że będzie jak na Piper at the Gates of Dawn, tylko jeszcze bardziej - więcej psychodelicznych odgłosów i progowych odjazdów. Tymczasem okazało się, że stało się to domeną jego byłych kolegów z zespołu, którzy początkowo nie mając za bardzo na siebie pomysłu, kontynuowali to, co wymyślił ich lider. Syd natomiast uwolniony od zespołu i zdany sam na siebie, zaczął grać, co mu w duszy grało, nie zważając za bardzo na wszelkie Opinie Publiczne czy wytwórnię, która olała Pink Floyd i postawiła na niego. A w duszy Barretta grały piosenki dla dzieci. Prawie. Piosenki dla naćpanych dzieci, coś w tym stylu. Ilekroć tego słucham przypomina mi się ta scena z Tenacious D: The Pick of Destiny, jak zjarany Jack Black z pełną powagą ogląda dziecięcą kreskówkę. Trudno ogarnąć co się właściwie dzieje, znakomite melodie są tu wymieszane z kawałkami, przy który Syd zdaje się usypiać (czy odlatywać) od własnego brzdąkania, albo zapominać co miał śpiewać (If It's in You), żeby za chwilę niespodziewanie dowalić takim smutkiem (Long Gone), że to aż wzruszające jest.



sobota, 12 stycznia 2013

354. Nightwish - Oceanborn



Ach!

Od czego by tu zacząć!

Po pierwsze - mój brat, ytron jest wielkim fanem tego fińskiego kabaretu i to od wielu lat (przy okazji jest też prawdopodobnie jedynym na świecie męskim, starym i brodatym fanem).

Po drugie - sam ich kiedyś słuchałem w śmiesznych czasach spod znaku Bon Jovi i Metalliki. Okazuje się, że kiedyś jeszcze bardziej nie wiedziałem, co ze sobą zrobić niż dziś.

Po trzecie - ta płyta jest rzeczywiście zupełnie udana, w niczym nie ustępuje innym patatajmetalom pełnym kudłaczy z makijażem. Taki Moondance to przecież zabawa na całego. Byle nie za długo.

Po czwarte - nie wiem jak można się zachwycać wokalem Tarji, ona tam zawsze była najsłabszym ogniwem (no bo przecież nie perkusista z adhd, wiking z gitarą ani klawiszowiec, który pisał te wszystkie hiciory i miał namiętne spojrzenie). Ale z drugiej strony bez jej charakterystycznego prawie-operowego wycia to by nie było to samo. I nie jest, sądząc po tym co oni tam dzisiaj śpiewają niemrawo.

Po piąte - okładka miażdży. Tylko jednorożca brakuje w tle.




piątek, 11 stycznia 2013

355. Sinéad O'Connor - The Lion and the Cobra



Nie mogę za bardzo patrzeć na tę okładkę, ale głos tej łysej baby bardzo lubię. Trochę szkoda, że wszędzie musi wcisnąć tę swoją charakterystyczną manierę, bo jej najlepszy występ ever to chyba duet z Rickiem Wrightem na jego solowej płycie, gdzie akurat dała sobie na wstrzymanie. Ale jak idzie na całego w swoich wrzaskliwych popisach, to też czapki z głów - końcówka Just Like U Said It Would B chociażby, albo GNIEW*) w epickiej Troi, albo te prawie orientalne wokalizy w Never Get Old. Jeszcze tu tego nie pisałem, a statystki mówią, że nawet jacyś ludzie zaglądają na tego blogaska, więc nadmienię, że mam orientalne zboczenie i jak słyszę coś co chociaż trochę zahacza o takie rejony to ma u mnie plus na starcie.

*) Gniewna kobieta, to śmieszne, przecież kobiety się nie gniewają, tylko rzucają patelniami od razu!



czwartek, 10 stycznia 2013

356. Pink Floyd - More



Z okazji dziesiątego (już!) wpisu: znowu Pink Floyd. I znowu soundtrack. Właściwie nie wiem czy wolę tę płytę od Obscured by Clouds, której przypadło ostatnie miejsce, ale przy takich ilościach 10 w te czy wew te to żadna różnica. Wiem natomiast, że na tym soundtracku jest kawałek, który zjada wszystkie piosenki z Obscured... na śniadanie. Ten hipnotyzujący instrumental o jakże pomysłowym tytule Main Theme. Jedna z najlepszych wczesnoflojdowych rzeczy.

Cała płyta jest utrzymana w spójnym mroczno-psychodelicznym klimacie*), który jest całkiem płynnym przejściem między stylem z dwóch pierwszych płyt a tymi chorymi odpałami na Ummagumma.

Filmu oczywiście nie widziałem, ale w sumie jest to jakiś pomysł na wieczorną rozrywkę kiedyś. Tylko chyba trzeba by po jakichś grzybkach być, czy czymś w tym rodzaju.

*) Wyjątkiem jest prawie-że-metalowy Nile Song.



środa, 9 stycznia 2013

357. Republika - Masakra




Rzadko słucham polskiej muzyki, więc rzadko polskie płyty się tu będą pojawiać. To przez to, że polski to jedyny język, którego mi się udało w życiu dobrze nauczyć i jestem w stanie odróżnić dobry tekst od grafomaństwa, w związku z czym lwia część polskiej muzyki rozrywkowej jest dla mnie zupełnie niesłuchalna. M.in. przez to. Ale wyjątki są - np. ta płyta z krową. Miło kiedy dobra muzyka ma dodatkowo tekst, który jest z sensem i podczas słuchania nie przechadzają się po plecach dreszcze żenady.

Aż walnę cytatem, bo taka okazja nieprędko się pewnie trafi:

Ile razy to słyszałem, że ktoś kocha, nie wierzyłem,
Bo jak wierzyć w to, gdy ktoś wyznaje dla Mamony.
Ta piosenka jest prawdziwa, ja tu śpiewam, w przekonaniu,
Że nic nie przeżywam, tylko muszę coś zarobić.


Zajebiście zgrabne. A się nie rymuje nawet!

Nie wiedzieć czemu YT nie chce się załączyć, więc link:
http://www.youtube.com/watch?v=MATFhG4qwzA

wtorek, 8 stycznia 2013

358. Ride - Nowhere



Nie ma  fajniejszej rzeczy niż łagodne melodie na tle rzężących, przesterowanych gitar (najlepiej jeszcze puszczonych od tyłu). No chyba, że spanie. Albo bigos. Albo seks. Właściwie jest wiele rzeczy fajniejszych niż łagodne melodie na tle rzężących, przesterowanych gitar (najlepiej jeszcze puszczonych od tyłu), ale nie o to chodzi.

Okładka jest fajnie dobrana, właśnie zauważyłem. Ocean, spokój, monotonia, ale pod tym wszystkim, jak wiemy pływają różne świństwa, toną titaniki, a rekiny gubią zęby i wyrastają im nowe, co jest dosyć chore i ogólnie dzieje się dużo rzeczy. I taka ta muzyka właśnie jest - na wierzchu dryfuje spokojny śpiewak bez jaj, ale w tle jest gitarowo, shoegaze'owo i alternatywnie jak tylko się da, a w dodatku od czasu do czasu to całe tałatajstwo wyłania się na powierzchnię jako ten kraken, topiąc biednego śpiewaka w fali hałasu. Że użyję takiego głębokiego porównania. Głębokiego, niemoge. Że ocean.




poniedziałek, 7 stycznia 2013

359. Therion - Theli



Ta płyta jest na tyle dobra w swoim gatunku (czymkolwiek on by nie był), że o ile mnie do niego samego nie przekonała, to sama daje się słuchać bez popity, ani niczego. Głównie dzięki dużej spójności - kolejne kawałki następują po sobie w logicznej kolejności, ledwo skończył się jeden a już przechodzi w drugi i ani się obejrzysz a pędzisz z tymi wszystkimi kudłaczami na mrocznych jednorożcach wywijając czupryną, której nie masz. Sam styl jest dosyć pojebany, bo z jednej strony monumentalne chórki, zupełnie jakby umarł Prezydent USA (co najmniej), a z drugiej - cały czas patataj na jedno kopyto, w związku z czym trudno mi to wszystko traktować poważnie. Na szczęście powaga nigdy nie była moim kryterium przy ocenianiu muzyki.

Przy okazji zagadka dnia: dlaczego słuchanie Nightwish to wiocha, a słuchanie Therion to już nono mhm nie ma żartów, skoro jedno i drugie brzmi tak samo?

Aha, okładka to chyba pierwszy prawdziwy photoshop disaster w historii.



niedziela, 6 stycznia 2013

360. Dire Straits - Brothers in Arms



Są takie płyty, które będą dziwnie wyglądać na tej mojej małej internetowej imprezie. Np. Thriller. Albo Are You Experienced? Albo Paranoid. Albo Brothers in Arms właśnie. Nie są one szczególnie bliskie memu sercu, więc nie da rady, żebym je wrzucał na jakieś wysokie miejsca. Z drugiej strony - to wszystko jest kult, hajp czy inne kamienie milowe i pewnie będzie głupio, kiedy Alice in Chains znajdzie się pod soundtrackiem z Sonica, a Rage Against the Machine zostanie daleko w tyle za jakimś gofrowym solowym Serjem. I nawet przez chwilę się zastanawiałem co z tym fantem zrobić. A potem sobie przypomniałem, że to przecież internet, a nie życie.

Spoko płyta tak wog'le. Jak mi się czasem zdarza puścić to nie wybrzydzam, dużo miłych dźwięków i przestrzeni. Nie mam wprawdzie pojęcia dlaczego to jest jeden z najlepiej sprzedających się albumów ever, ani dlaczego tytułowy to, zdaniem POLSKI i radiowej Trójki, Utwór Wszechczasów, ale kim ja jestem, żeby to oceniać niby.




sobota, 5 stycznia 2013

361. Gorillaz - Demon Days



Sentymentów ciąg dalszy. Ta płyta mi się z kolei kojarzy z czasami, kiedy młóciłem z siostrą w Raymana M (jedna z niewielu gier z trzecim wymiarem, którą ogarniam nota bene). Co prawda, ona twierdzi, że nie pamięta tej muzyki, ale w sumie miała wtedy 2 lata czy ileś tam.

Sam pomysł zajebisty - zamiast jakichś nudnych muzyków są animowane małpy. Wykonanie już różnie, zwłaszcza jak się pamięta, co Damon Albarn robił wcześniej, ale takie Feel Good Inc. to ma melodię, że proszę siadać. Właściwie to tej płycie chyba by pomogło, jakby więcej było melodii a mniej rapowania - niestety z raptorami nigdy mi nie było za bardzo po drodze (chociaż są wyjątki).



piątek, 4 stycznia 2013

362. Franz Ferdinand - Franz Ferdinand



Pamiętam jak sobie kiedyś pomykałem tramwajem z moim tanim walkmano-radiem (czy co to było) niczym prawdziwy gangsta i dzień w dzień puszczali single z debiutu tych gości. Ach, dziwne to czasy były, kiedy się jeszcze radia słuchało (to chyba Radio 94 było wtedy na fali). Szczególnie do The Dark of The Matinee mam sentyment w związku z tym. Dosyć nierówna ta płyta, zwłaszcza jak na "rockową rewolucję", ale parę wesołych rzeczy się znajdzie (jak choćby Take Me On, Auf Achse czy 40 ft). Najfajniejsza była ta ich taneczność, która nakręcała praktycznie każdy kawałek. Gdyby nie to, że nie umiałem (i nadal nie umiem) tańczyć, to bym się wtedy chętnie, za przeproszeniem, puszczał w tany.

A w sumie nawet nie mam pojęcia co się z nimi dalej działo, bo radia przestałem słuchać, a w moich internetach wszyscy mają ich w dupie.






czwartek, 3 stycznia 2013

363. Radiohead - King of the Limbs



Ja tak mam, że jak polubię jakiś zespół, który wciąż żyje i oddycha, to od razu coś mu się przytrafia nieciekawego. Poznałem System, to się zawiesił. Poznałem Porcupine Tree, to Wilson wydał płytę o wiele mówiącym tytule The Incident. I tak dalej. Z Radiohead było o tyle lepiej, że na In Rainbows jeszcze dużo dobrego można znaleźć, ale gdy usłyszałem The King of the Limbs, to stwierdziłem, że się skończyli i sprzedali niczym przysłowiowe Kill 'em All i KOPS.

Oczywiście nie taki diabeł straszny, jak się go pomaluje (inaczej nie byłoby tego albumu w tym mądrym zestawieniu) - psychodeliczny klimat jest jak najbardziej, brzmienie, jak to mówią, wypolerowane i dopieszczone, Thom nawet daje sobie na wstrzymanie w swoich pretensjonalnych jękach. Tylko strasznie cały czas dobrych melodii brakuje. A to jest zespół, który w czym jak w czym, ale w melodiach wymiatał zawsze, bez względu na to czy się brał za britpopowe gitarzenie dla pedałów, czy za elektronikę (też dla pedałów).

Ale za to jaka okładka fajna.





środa, 2 stycznia 2013

364. Scars on Broadway - Scars on Broadway



Po Hypnotize, jak powszechnie wiadomo, System wziął i się zawiesił, a wokalista z gitarzystą zaczęli się ścigać, kto szybciej lepszą płytę nagra i prawdziwą gwiazdą zostanie. Przynajmniej tak to wyglądało. Daron, w związku z powyższym, zapuścił brodę menela, założył nową kapelę i spłodził tę śmieszną płytę z jaskrawą okładką.

Kiedyś dawno temu, kiedy jeszcze umiałem pisać długie teksty i moja elokwencja nie ograniczała się do 'lol' i 'rotfl' i nie łączyłem wielu zdań za pomocą "i" i miałem przyjaciół i bawiliśmy się świetnie pisząc o postpunku, o którym nie miałem i nadal za bardzo nie mam zielonego pojęcia... zdaje się, że wtedy zjechałem tę płytę dosyć mocno. Co by nie było, Daron bez Serja, to jak Lipski bez Siary, jeśli nie gorzej. Ale gdy teraz słucham, jak ten drugi (Serj, nie Siara) niemrawo odgrzewa kotlety, to ten album brzmi całkiem świeżo w porównaniu. Daron oczywiście wyje, co jest dosyć smutne, ale są zabawne melodie (takie w jego stylu), jest względny szał, jest pogo, gimbaza się bawi. Oczywiście mniej ciekawie się robi kiedy pojawiają się jakieś nieogarnięte emoballadowe fragmenty, ale szczęśliwie nie ma tego za wiele*), a i one całkiem pasują na soundtrack do Metal Sluga. A to przecież jedyny słuszny wyznacznik jakości, jeśli chodzi o taką muzykę.

*) No dobrze, Whoring Streets pod koniec płyty jednak można było sobie spokojnie darować i nie zarzynać tego kota.





wtorek, 1 stycznia 2013

365. Pink Floyd - Obscured by Clouds



Chyba dobry wybór na początek. Po pierwsze - Pink Floyd, więc otwarcie z klasą. Po drugie - płyta mimo, że fajna i klimatyczna, to tonie w dyskografii pod różnymi świniami, krowami i innymi zwierzętami gospodarskimi, w związku z czym przy okazji jest tró i w sam raz na zaszczytne ostatnie 365. miejsce.

Soundtrack do filmu, którego nikt nie widział, z okładką, na której nic nie widać i który ukazał się przed legendarną Ciemną Stroną, więc szybko o nim zapomniano. Bardziej hipstersko z tego zespołu to chyba tylko jakby jakieś Early Singles wyciągnąć, ale to się nie liczy.

Wszystko jest senne, rozmarzone i brzmi jak muzyka z Pszczółki Mai w Dolinie Muminków. Czyli bardzo dobrze. Jak będę miał dziecko to mu będę na dobranoc puszczał, niech się przyzwyczaja.