niedziela, 31 marca 2013

276. Evanescence - Fallen



Ok, nie udało mi się jednak powstrzymać. Poprzednio próbowałem odciągnąc uwagę od faila, to teraz dla odmiany ukoronuje go stosowną płytą. Dzisiaj słuchaliśmy z katty i jest nadal tak samo zabawna (płyta, w sumie katty też) co kiedyś. Znaczy w sumie kiedyś była na serio, co jest dosyć smutne, ale byłem w liceum, a to prawie jak gimbaza, której nigdy nie doświadczyłem, więc powiedzmy, że jestem rozgrzeszony. Powiedzmy, błagam.

Nu-metal z irytującą wokalistką, pseudoreligijno-emo tekstami, gotyckimi chórkami i gościnnym występem jakiegoś rapera. No jak z Eurowizją - albo się rzyga od razu i ucieka, albo zostaje i zmienia się w potwora. Czy jak tam ten tekst z Batmana szedł. Ja niby zdążyłem kiedyś uciec, ale jak sobie przypominam Bring Me To Life z ytronem z podziałem na role w środku nocy na środku mostu, to nie jestem taki pewien. Zwłaszcza, ze to wydaje się jakby było zupełnie niedawno.

A, Amy po tej płycie zdaje się wyjebała głównego piosenkopisarza z zespołu i późniejszych płyt to już zupełnie nie da się słuchać. Wiem, bo próbowałem.



277. ABBA – Super Trouper



Strasznie mi się z dzieciństwem kojarzy, dlatego właśnie ta płyta a nie inna (np. jakaś bardziej tró) Tutaj się pojawia. M.in. dlatego. Dobrym powodem może być też to, że to jedyny ich album, który znam w całości od dawna. Albo to, że jest tu Lay All Your Love on Me. I The Winner Takes it All (nawet jeśli Meryl Streep śpiewa to lepiej). W sumie najlepiej byłoby dać jakieś Greatest Hits, bo ABBA to i tak hity a nie albumy, ale powiedzmy, że skoro z Queen tak nie zrobiłem to tu też nie.





czwarty fail


Ok ustalmy po prostu, że marzec to zjebany miesiąc.
Zresztą wystarczy za okno spojrzeć.
WESOŁYCH ŚWIĄT.

piątek, 29 marca 2013

278. Puscifer - V is for a Vagina



Czyli Maynard w kolejnym wcieleniu, tak jakby oryginalne było złe. Nie ma już progmetalu, za to jest groove, triphop, gospel, industrial i czego tam jeszcze dusza pragnie. Oczywiście wszystko w charakterystycznym, pojebanym stylu, żeby nie było wiadomo o co właściwie chodzi i niech się ludzie domyślają, jakiż geniusz za tym się kryje. Zdaje się, że projekt obejmował też inne dziedziny ambitnej sztuki - włącznie z projektowaniem odzieży, ale jak patrze na tę zjebaną (choć komiksową) okładkę, to ja bym się w to nie ubierał. Niemniej płyta fajna, słabsza nieco niż A Perfect Circle i 100 lat za Toolem, no ale kim ja jestem, żeby wątpić w Proroka i jego Głos.



poniedziałek, 25 marca 2013

282. Robert Plant - Pictures at Eleven



Zapracowany jestem niesamowicie wręcz doprawdy, ale tym razem nie będzie faila. Rozbrajająco rozkoszny  solowy Plancik wita wszystkich serdecznie, a w linku mój ulubiony kawałek z płyty.



niedziela, 24 marca 2013

283. Farflung - A Wound in Eternity



Psychodeliczny rock z trochę postpunkowym wokalem. Bardzo transowe, gęste i porywające, muzyka z tych, które płyną , płyną i wciągają coraz bardziej, nawet jeśli leci w tle. Może nie tak melodyjne jak pojekty Jasona Pierce'a ale bardzo w jego klimacie. Tylko mroczniej, żadnego Jezusa i innych słodkich rzeczy w stylu Spiritualized. Sam szatan.



sobota, 23 marca 2013

284. Deep Purple - Rapture of the Deep



Z Purpelami to jak z King Crimson - milion składów, a zawsze przynajmniej przyzwoicie. To jest najfajniejsza płyta z tych najpóźniejszych. Riff z Money Talks to jeden z TYCH riffów, co jakby z nim wyskoczyli w latach 70-ych byłby pewnie jakimś klasykiem. Podobnie wyczesany, kashmirowy utwór tytułowy. No i Gillan na wokalu, czyli najlepiej. I wporzo obrazek na okładce.

YT nie chce się załączyć, więc link.

285. Various Artists - Django


Djangoooooooooooo!




drugi fail


Mam nadzieję, że to nie będzie nowy zwyczaj :_:

czwartek, 21 marca 2013

286. Michael Jackson - Bad



Nierówna ta płyta, ale ma kilka absolutnie całkowicie totalnie moich ulubionych Jacksonów ever. Przede wszystkim tytułowy, który śpiewałem będąc paroletnim katerkiem, więc sentymentalizm nie na żarty. Poza tym prawie-że metalowa Dirty Diana, porywający Smooth Criminal i top1 Majkela ever, czyli słodka balladka Liberian Girl. Sam nie wiem co w niej jest takiego, ale kocham.



287. Helloween - Chameleon



Skoro już był fail, to myślę, że dobrym ukoronowaniem tego wydarzenia będzie dać teraz Helloween. Mam bardziej i mniej wstydliwe dawne zboczenia muzyczne i to jest jedno z tych bardziej. Dużą zaletą tej plyty jest odejście od patatajmetalu na jedno kopyto - zamiast tego mamy bardzo dużą różnorodność i poczucie humoru. Chociaż to drugie zawsze cechowało tę grupę, jakkolwiek zawsze był to humor bardzo niemiecki.
Plus: Longing to chyba ich najfajniejszy kawałek ever, a zupełnie nie w stylu, z którym ich się zazwyczaj kojarzy.




pierwszy fail


wtorek, 19 marca 2013

288. David Gilmour - On an Island



Uuuu dzisiaj blisko faila. To teraz ten stary pierdziel, bo się uchował. Fajna, nastrojowa płyta, miejscami piękna (Red Sky at Night), miejscami nudna, ale na pewno najlepsze co Gilmour solo popełnił.



poniedziałek, 18 marca 2013

289. Metallica - Metallica



Sentymentów ciąg dalszy. Ach, ach, te czasy kiedy znałem trzy piosenki na krzyż i myślałem, że jestem fanem. Potem się dopiero dowiedziałem, że Czarna Płyta to wcale nie jest ich Ciemna Strona Księżyca, że ważniejsze są wcześniejsze płyty, które ranią moje uszy i co ja mam zrobić z tym fantem. Jeszcze później się okazało, że wcześniejsze rzeczywiście są lepsze (przynajmniej dwie), a tak w ogóle to skończyli się na Kill 'em All (swoją drogą ten tekst to chyba jeden z pierwszych memów ever).

Co my tu mamy generalnie. Metallika się sprzedaje, wyrzeka swych korzeni i nagrywa heavy metal, w dodatku bardzo fajny heavy metal, a o to przecież trudno. Wtórne, pokradzione zewsząd niczym na kwejku, ale brzmi zajebiście i się do tego wraca z przyjemnością. Zarówno do tych ultrasentymentów w stylu Enter Sandman czy Unforgiven, do których mnie kiedyś w zamierzchłych czasach próbował przekonywać metalowy ytron; jak i pozostałych, które poznałem już znacznie później, jak Don't Tread On Me, które do dzisiaj należy do moich metallikowych faworytów.



niedziela, 17 marca 2013

290. The 13th Floor Elevators - The Psychedelic Sounds of The 13th Floor Elevators



To jest głównie rajcujące, że takie stare i że starsze niż inni podobni. Bo Bitelsi to zaczną podobnie grać dopiero za rok, a Flojdzi dopiero zadebiutują ze swoimi naćpanymi barrettyzmami. I Doorsi tak samo. A to wszystko podobna bajka, ten sam styl i klasa i właściwie wylądowało tak nisko tylko dlatego, że w odróżnieniu do pozostałych wymienionych, poznałem bardzo nie dawno i jeszcze nie we wszystkim się zakochałem. Ale na pewno w tym z linku. <3 Bardzo adekwatna nazwa. Kawałka w sensie. Zespołu w sumie też. I okładka wyczesana. Wszystko tip top.



sobota, 16 marca 2013

291. Tom Waits - Closing Time



Debiut młodego Waitsa z lat 70-ych. I nie wiadomo jak się zachować, bo przecież Waits nie może byś młody. Musi być stary, mieć przepity głos, drzeć mordę i wyglądać jak szatan z Parnassusa. Z drugiej strony jakbym nie wiedział, to bym nie wpadł, że facet który tu śpiewa ma dwadzieścia parę lat. Właściwie wszystko jest w porządku: blues, jazz, alkohol, dym papierosowy, tylko jeszcze bez ostrych przedmiotów i siarki. Raczej romantyzm i wyrywanie lasek na chrypkę.



piątek, 15 marca 2013

292. Thom Yorke - The Eraser



Jak ktoś nie lubi gejowych jęków tego pajaca, to raczej nie ma tu czego szukać. Bo poza nimi jest tylko electro - żadnego rocka ani czegokolwiek z życiem. Ja oczywiście za tymi jękami przepadam, więc płytę bardzo lubię. Zwłaszcza, że tu jeszcze nie wyje dla samego wycia - duże ilości naraz bardzo dobrych melodii można tu znaleźć. Prawie jak Radiohead, tylko mniej*. Czyli jak to zwykle bywa z solowymi albumami.

*) Znaczy oczywiście lepsze od debiutu i King of the Limbs, ale to wiadomo.



czwartek, 14 marca 2013

293. Elysian Fields - The Afterlife



Wokalistka trochę jak Ambrosia Parsley, tylko taka bardziej na serio, ponuro, hipstersko i dorosło. I poważnie, i jakiś koniak i papierosy. Czyli właściwie zupełnie nie moje klimaty, ale w sumie nie muszę cygar popijać wódą, żeby się jarać Waitsem, więc i ta płyta mi często fajnie brzmi, zwłaszcza wieczorami. Właściwie tylko wieczorami, to jest muzyka na późną godzinę zdecydowanie.

A, zapomniałbym, do całej tej powagi i muzyki dla dorosłych dochodzi obowiązkowa artystyczna okładka, strasznie brzydka oczywiście, to już kurwa wolę pachę drim fjetera.



środa, 13 marca 2013

294. Porcupine Tree - Fear of a Blank Planet



Nie wiem czy nie za wysoko to zawędrowało przez moje gapiostwo, bo z późnym Wilsonem to jak z Riwersajdem - właściwie to słucham tego już tylko w jednej określonej okoliczności - jak piję z Arsenem i dobieramy muzykę tak, żeby żaden z nas nie mógł za bardzo narzekać. Taki kompromis. Bo zbyt młodzieżowe to jednak już dla mnie. I za bardzo progmetal, który też tylko w wyjątkowych przypadkach u mnie gości. No ale wiadomo, że sentyment i się parę lat temu tym jarało, fajnie się rozdawało przy tym ulotki, Anesthetize miecie, a końcówka Sleep Together brzmi prawie jak jakiś Kashmir XX-ego wieku. Bo to dobra płyta jest.

No i zawsze to lepsze niż następna, którą Wilson zupełnie wyprał z melodii i pomysłów.



wtorek, 12 marca 2013

295. The Swell Season - Once: Music From the Motion Picture



Są soundtracki, które przewyższają filmy, w których przyszło im się znaleźć - np. niektóre od Morricone. Albo motyw z Requiem for a Dream, który nieszczęśliwie został obecnie hymnem TVNu. Takie, które często brzmią lepiej same, bez filmu. A są też takie, które wymagają poznania razem z obrazem. I tak jest w przypadku duetu (właśnie się dowiedziałem, że oni się jakoś nazywają jako całość): Glen Hansard i Markéta Irglová. I to nie dlatego, że film jest jakiś wybitny, bo nie jest. Taka tam sympatyczna nostalgiczna historia dwójki ludzi, którzy mocują się z weną i rodzi się w nich UCZUCIE. Coś jak Music & Lyrics tylko na serio i bez słodkich happy endów. Czyli w sumie bez sensu. Nic szczególnego z tego filmu nie pamiętam, z wyjątkiem scen z muzyką, które wracają za każdym razem podczas słuchania. I chyba to jest najmocniejsza strona tego soundtracku.



poniedziałek, 11 marca 2013

296. Lula Côrtes and Zé Ramalho - Paêbirú



Jestem hipsterem umiarkowanym, więc brazylijski psychodeliczny folk to chyba jedna z największych skrajności, jakie się pojawią na tym blogu - niemniej jest, i jest mocny. Z salsą czy inną czaczą nie ma to nic wspólnego, na szczęście* - kawałki są całkiem odjechane, jazzowe i egzotyczne. Jedne robią zajebisty prehistoryczny prawie klimat (Não Existe Molhado Igual ao Pranto, cokolwiek to znaczy), inne brzmią zaskakująco nowocześnie jak na tamte czasy i miejsce (Nas Paredes da Pedra Encantada). Całość jest trochę jak impreza zjaranych potomków Inków, czy kto to tam był w rejonach Brazylii, nie wiem. Na pewno nie Inkowie, ale nic.

*) Takie rzeczy to tylko z Shakirą i tylko z obrazem. I w sumie może być bez dźwięku.



niedziela, 10 marca 2013

piątek, 8 marca 2013

299. Marillion – Sounds That Can't Be Made



Ja jebie, prawie byłby fail, dobrze, że sobie przypomniałem. Cała płyta to taki Marillion jak zwykle, ale Gaza to prawdopodobnie najlepsza progresywna suita ostatnich czasów. A poza tym, a raczej przede wszystkim, najlepszy koncert Marillion na jakim byłem (czyli jedyny), dużo wspomnień, przeżyć i sentymentów, a to było dopiero co przecież.



czwartek, 7 marca 2013

300. Katie Melua - Piece By Piece



A się dziewoja uchowała, już dawno powinna być, ale mam trochę bajzel w excelu. Kiedyś to było prawie objawienie, ale to jedna z tych płyt, z których czar ulatuje równie szybko, jak się pojawia. Jak ze słodyczami - najpierw zajebiście, a za chwilę chce się rzygać i szukasz popity. Bo Katie Melua jest jak cukierek! Aww. Ale takie Spider's Web to kawał dobrej piosenki, trzeba przyznać. Podobnie On the Road Again, chociaż to głównie dlatego, że cover. Jakby więcej było podobnych rzeczy, a mniej słodyczy, dałoby się tego słuchać częściej niż na Święta i Walentynki.



wtorek, 5 marca 2013

302. Serart - Serart



Płyta, którą Serj i Arto nagrali chyba dla jaj, o czym mogą świadczyć chociażby zarejestrowane kaszle i inne beknięcia w tle, a i tak jest o wiele ciekawsza, niż to co ten pierwszy robi dzisiaj. Zupełnie w innym stylu niż macierzysta grupa Serja - jedyne co ją łączy z Systemem to wokal i poczucie humoru. Poza tym sample, elektroniczne pitołki, bliskowschodnie odgłosy i miejscami naprawdę fajne melodie. A wśród tego prawdziwe perełki, jak Narina. Coś, co można było bardziej rozwinąć (głównie po to, żeby połechtać moje hipstersko-fanbojskie uszy, bo na sukces komercyjny to bym nie liczył) i mógłby wyjść zajebisty mix elektroniki z muzyką etniczną i przy okazji wybitnym wokalem. Coś wyjątkowego nawet. Zamiast tego powstał dosyć NIEPOWAŻNY album, do którego i tak podejrzanie często wracam. Bo mi tęskno! Do starych czasów. Och. Bo jak wiadomo, kiedyś było lepiej, a teraz to Justin Bieber.




poniedziałek, 4 marca 2013

303. Rush - Rush



Dzień zjebania jakiś jest dzisiaj, nic nie ogarniam i nie wiem jakim cudem jest już po 22. W związku z tym wrzucam tu kanadyjskie Led Zeppelin, co jest zabawne, bo jak Kanada to powinni być grzeczni, a patrzcie jaka mocna okładka kipiąca testosteronem (i taka sama muzyka). Przynajmniej barwy narodowe zachowane, plus minus. Tę wersję Rush bardzo lubię, potem jak zaczęli być wzorem do naśladowania przez różne dzisiejsze progmetale to już robiło się ziewająco dosyć.




niedziela, 3 marca 2013

304. Led Zeppelin - Presence



Najwyższa pora na najlepszy hardrockowy zespół ever, aż dziwne, że dotąd kompletnie nic od Zepów tu nie wpadło. Ta płyta (jak zresztą można wnieść po okładce) to nie jest ich szczytowe osiągnięcie oczywiście, ale i tak wystarczyło, żeby się załapać do mojego szałowego zestawienia. Achilles to najlepszy kawałek Iron Maiden w historii, w dodatku jeszcze przed powstaniem Iron Maiden chyba (chociażby dlatego, że zamiast powermetalowego piania na wokalu jest Mistrzu). For Your Life godnie kontynuuje progresywny styl z Physical Graffiti, jednocześnie płynąc i bujając się na pełnym luzie, zupełnie jakby takie rzeczy to się grało między jednym jaraniem a drugim. Albo w trakcie. Podobnie Nobody's Fault But Mine - z którym do dzisiaj nie wiem czy lepsza jest wersja albumowa, czy ta późniejsza z No Quarter. No a Tea for One... to o czym tu gadać właściwie. Piękno. I co z tego, że popłuczyny po Since I've Been Loving You.



piątek, 1 marca 2013

306. Shivaree - Rough Dreams



Po dobrze przyjętym (także przez krytyków, kimkolwiek oni są) debiucie, Shivaree spłodziło ciąg dalszy i już nie było tak kolorowo. A to głównie dlatego, że komuś tam się chyba tytuł nie spodobał, wraz z okładką i koniec końców w ogóle tej płyty w USA nie wydano oficjalnie. To musiało być o tyle bolesne, że Rough Dreams wydaje się bardziej przebojowa od poprzedniczki o absurdalnie długim tytule i poza failem z wydawnictwem chyba tylko porządnego następcy Goodnight Moon na niej brakuje (John, 2/14 to jednak nie ten poziom zajebistości). I przy okazji to ich najodważniejsza płyta jeśli chodzi o brzmienie, takie Thundercats to mnie swego czasu odrzuciło, bo byłem przyzwyczajony do słodkiego brzdąkania na gitarze a nie elktronicznych piardów na całego. No ale Ambrosia śpiewa równie uroczo jak wcześniej, a w sumie i tak tylko o nią w tym wszystkim chodzi przecież.