czwartek, 28 lutego 2013

307. Queen - A Kind of Magic



Ach, te Queeny z lat 80-ych, jak tu ich nie kochać. Ludzie jęczą, że płaskie brzmienie, płyta bez ładu i składu, ni to soundtrack ni to album, nierówny, niespójny i do dupy, no ale co te wszystkie jęki warte, kiedy Fred śpiewa Who Wants To Live Forever*? NIE ZA WIELE. A i jakąś zdziczałą spójność można na siłę znaleźć - a to tytuł Pain is so Close to Pleasure wydaje się nawiązywać do tego wymęczonego One Year of Love, a to Gimme the Prize i Princes of the Universe tak samo ociekają Nieśmiertelnym**, że już nie wspomnę o tym, jak SZALENIE błyskotliwym jest dawać kawałek zatytułowany Don't Lose You Head na płycie, która udaje soundtrack do filmu o ucinaniu głów. Przednia płyta, świetna zabawa, friends will be friends.

*) nota bene jeden z ich najlepszych utworów ever;
**) nota bene wybitnie zjebany film - jak bylem dzieckiem to się go bałem, a jak go dziś oglądam to mi się Mortal Kombat większym dziełem kinematografii wydaje.



środa, 27 lutego 2013

308. The Cure - The Head on the Door


Cure to takie niby emo na jedno kopyto, a tu niespodzianka, bo a to jakieś hiszpańskie rytmy, a to saksofon z dupy wzięty. Całkiem różnorodna płyta i dosyć pozytywna, zwłaszcza w porównaniu z ich najsławniejszymi. Właściwie gdyby nie to, że Cure mi się głównie kojarzy z pisaniem pracy magisterskiej, bo jakoś wtedy przelatywałem lata 80-te w muzyce, to może bym ich częściej słuchał nawet.



poniedziałek, 25 lutego 2013

310. Tangerine Dream - Rubycon



Naprawdę ciężko ostatnio z ogarnianiem rzeczywistości i czasu, więc w sam raz płyta, o której i tak nie umiem za bardzo nic powiedzieć bo prawie nic się na niej nie dzieje i słucham jej zupełnie podświadomie. Niemniej moja podświadomość jest zawsze usatysfakcjonowana.


niedziela, 24 lutego 2013

311. Lusk - Free Mars



Czyli odpowiedź na pytanie, co robił  Paul D'Amour, gdy odszedł z Toola. Założył nowy zespół i przerzucił się na psychodeliczny pop. No jest to jakiś pomysł na życie. Ciekawa w sumie płyta, bo bardzo eklektyczna i mało znana, a niektóre kawałki przypominają rzeczy, które Muse czy Blur nagrali dopiero parę lat później, jak choćby prawie że wyjęte z "Trzynastki": Mindray czy The Hotel of Family Affair, które Bellamy mógłby spokojnie wrzucić na swój debiut. Brakuje trochę bardziej chwytliwych melodii, ale potencjał był zajebisty i szkoda, że na jednym wydawnictwie się skończyło.



sobota, 23 lutego 2013

312. Anathema - A Natural Disaster



Muszę jechać do Boat City*, więc znowu na speedzie: to jest ta płyta, która rzekomo jest lepsza od A Fine Day to Exit, a naprawdę brzmi tak samo, przy czym wolę poprzedniczkę, bo pierwszą ją poznałem. W każdym razie czasy tej późnej Anathemy, kiedy mrok, gotyk i szatana zostawili na rzecz spedalonego artrocka, trochę jak metalowy Radiohead (takie Closer brzmi jak cover Everything in the Righ Place). Albo rockowy Radiohead, bo przecież Radiohead to nie rock.

*) cóż za zbieg okoliczności, że akurat płyta z łódką.




piątek, 22 lutego 2013

313. Big Black - Atomizer



Chyba strasznie true i kamieniomilowe, że punk hardkor noise i w ogóle wynalezienie wrzasku. Wszystko jedno, w każdym razie dobra muzyka na wkurwienie. Nie tak dobra jak Neurosis na przykład, ale i tak. No i nieprzeciętnie piękna okładka.




środa, 20 lutego 2013

315. Björk - Debut



Zostawiłem mojego eksela z płytami w domu i nie wiem za bardzo co teraz miało być, powiedzmy, że Björk.  Się tak do niej od jakiegoś czasu zabieram i zapominam, w związku z czym to jest chyba nadal jedyna jej płyta którą lubię w całości. Im dalej tym mniej zabawy, a więcej natchnionego przynudzania na mrozie. Przynajmniej tak wspominam jej późniejsze płyty. Inna sprawa, że słuchałem ich w czasach Dream Theater i innych takich mądrości, więc może jestem już dziś lepszym człowiekiem i powinienem spróbować jeszcze raz.





poniedziałek, 18 lutego 2013

317. Riverside - Out of Myself



Riwersajdem się równie szybko zachwyciłem, co znudziłem. Pierwsza płyta wydała mi się wspaniała i porywająca (a to, że garściami czerpała z Flojdów, Porkjupajnów, Drimfjeterów* i innych Marillionów - to tylko plus, bo było to czerpanie bardzo umiejętne). Druga już sprawiała wrażenie takiego Crimsonowego Posejdonem - że ciąg dalszy, dalej to samo, sequel, więc wrażenie odpowiednio mniejsze. Trzecia zanudziła mnie na śmierć. Ale znowu AD/HD było niezłym odświeżeniem stylu. Plus, że Polska, a grają jak zagranicą, zamiast śpiewać o wchodzeniu na drzewo i patrzeniu w niebo**. Minus, że Duda, a ja mam uczulenie na jego wokal i nic na to nie poradzę.

Dzisiaj już właściwie nie wracam do tej płyty, ale złego słowa nie powiem. A przynajmniej nie za dużo. Bo szacuken i sentyment.

*) ściągać od Dream Theater - jak to zabawnie brzmi w sumie;
**) Myslovitz będzie wyżej niż Riverside, więc to zdanie nie ma sensu [przyp. Spoiler-Man]




niedziela, 17 lutego 2013

318. Rainbow - Rising



Może i nisko, ale jakbym nad każdą płytą myślał czy wyżej czy niżej, to bym się porzygał a potem umarł, a potem jeszcze raz się porzygał. Nie będę ukrywał, że ten dostojny album z rozbrajającą okładką to dla mnie przede wszystkim jeden potężny utwór - Stargazer. To jest tak klasyczne, że powinno być puszczane w Sèvres czy w czymś, jako wzór epickości. Wszelkie Black Sabbathy przed Dio i po Dio, Deep Purpele i inne Uriah Heepy (że o wszystkich późniejszych metalowych dziewicach, które chyba zostały powołane do życia przez tę płytę właśnie) w tym momencie padają na ryje i składają pokłony. W tych ośmiu minutach z hakiem zostaje zdefiniowany hard rock, heavy metal, power metal i power w ogóle, a Dio śpiewa tak, jakby  Kostkę Przeznaczenia to zeżarł na śniadanie a potem popił krwią Szatana. Coś pięknego.

A reszta to tam wiadomo, klasycznie klasyczne rocki, bardzo fajne.




sobota, 16 lutego 2013

319. America - America



Hippisowski psychodeliczny folkpop czy popfolk, whatever. W sumie wszyscy wiedzą, więc nie wiem po co o tym piszę. Znałem jeszcze tę drugą z kolei płytę, ale jakoś mi przepadła i już nie pamiętam co na niej było.
Główną siłą tej płyty są piękne melodie i to charakterystyczne współbrzmienie wokali. Ale też pewna tajemniczość i ponurość. W sumie okładka nieźle to odzwierciedla - niby hipisowe naćpane popierdywanie ale w tle majaczą posępne i śmiertelnie poważne duchy Indian. I to słychać. Ładne piosenki z "czymś więcej", czyli to o co chodzi.



piątek, 15 lutego 2013

320. Dream Theater - Train of Thought



Teraz będzie śmiesznie w tagach po prawej, bo będzie wyglądało, jakbym był fanem Black Sabbath i Dream  Theater.

To jest w sumie sentyment duży, byłem świeżo upieczonym fanem Systemu i nie bardzo ogarniałem o co chodzi z muzyką. Zarejestrowałem się na forum fanów SOAD, gdzie były same małolaty i ktoś polecił tę płytę właśnie, jako dobry pomysł na początek. Na tle dyskografii dosyć nietypowa, zwłaszcza w porównaniu z wcześniejszymi albumami - pierwsza tak ciężka, że mogłaby być płytą jakiejś Metalliki (tylko zajebista perkusja zdradza, że to nie Lars na garach), chociaż i jakieś tandetne numetalowe naleciałości już się tu pierwszy raz pojawiają. Najlepsze fragmenty to jak zwykle instrumentale (oczywiście nie wszystkie, przesadzonych gitarowych onanizmów jest sporo), ale trzeba przyznać, że LaBrie jest zupełnie znośny w swoim udawaniu Hetfielda - zawsze to lepsze niż jak próbuje wyciągać góry.

Nie wiem kiedy ostatnio tego słuchałem, bo dzisiaj siedzę raczej innych, bardziej pedalskich klimatach, ale uczucie zawsze jakieś pozostaje.



środa, 13 lutego 2013

322. Cocteau Twins - Heaven or Las Vegas



Lekkość, zwiewność, bajkowość, senność, no dream pop w sensie, trochę jak Slowdive (a raczej odwrotnie), trochę jak Kate Bush i ten wokal dostojny i wspaniały. TOP3 kobiecych wokali ever. Chyba.



wtorek, 12 lutego 2013

323. Black Sabbath - Paranoid



Z okresu z Ozzym najbardziej lubię tę płytę i to głównie dlatego, że jest tu soundtrack z Iron Mana, a tytułowy wcale mi się nie osłuchał. Bo na czym polega szatańskość i moc War Pigs to za Chiny nie wiem, zawsze mi się to wlekło potwornie. Co innego Planet Caravan - jak dla mnie szalenie niedoceniony, klimatyczny, psychodeliczny kawałek zalatujący trochę Flojdami. Miła odmiana od reszty metalowych skrzeków. Poza tym wiadomo kult, szacun i kamień milowy, piję dziś zdrowie wszystkich kudłaczy.



niedziela, 10 lutego 2013

325. Gun - Gun



Tym razem bez Roses. Rozumiecie, bo samo Gun. Niemoge.

Trochę jak Deep Purple zanim Deep Purple, ale w sumie nie tylko. Bo i symfonicznie bywa na tej płycie, i psychodelicznie, i podniośle. Dużo różnego. The Sad Saga of the Boy and the Bee to brzmi jak materiał na porządny cover Muse (no ale oni pewnie na następną płytę planują sam dubstep, więc na to bym nie liczył). Płyta trochę nie równa, bo obok tych  wzbudzających respekt hymnów, są też takie tam gofrowe hard rocki, ale trzyma się wszystko kupy generalnie.

A Rat Race ma melodię całkiem jak końcówka I, Robot pewnego Projektu pewnego Alana. To dopiero ciekawostka.



sobota, 9 lutego 2013

326. Guns 'n Roses - Appetite for Destruction



Oni byli prawie jak Led Zeppelin lat 90-ych, a Axl prawie jak Plant. Ale właśnie prawie - na tyle prawie, że jednak nigdy mnie nie wzięli na tyle, na ile powinni. A może to dlatego, że jak się za nich brałem łaskawie, to już byłem stary, zgrzybiały i jarało mnie King Crimson.

Ta płyta to jedyna, do której wracam w całości (poza nią jest jeszcze ten solowy Axl pod niewłaściwym szyldem, na który fani czekali jakieś 50 lat czy ile tam). Zwięzła, konkretna, z pierdolnięciem i klasycznie rockowa, prawie jakby się urwali z lat 70-ych. I nie ma żadnych nudnych ballad. Powiedział człowiek, który z całego Guns 'n Roses najbardziej lubi This I Love. Smutna prawda o mnie, chłopaki.




piątek, 8 lutego 2013

327. Queen - The Miracle



Się zastanawiałem co robić z Queenami z lat 80-ych - czy się rozdrabniać, czy po prostu jebnąć Greatest Hits gdzieś wysoko. Stanęło na rozdrabnianiu, bo rok długi.

Ta płyta to doskonały argument za tym, żeby olać ich płyty z tej dekady i zainwestować w bestówkę - wszystkie kawałki, które się na niej znalazły rzeczywiście są najlepsze, a często wyprzedzają pozostałe gofry o lata świetlne. Wyjątkiem jest Scandal, którego nieobecność na składance to rzeczywisty skandal. Ale wszelkie My Baby Does Me czy inne Party (że o bonusach i innych chińskich torturach nie wspomnę) można sobie spokojnie darować i nie żałować. Natomiast rzeczone hity, czyli Invisible Man, I Want It All, tytułowy The Miracle, czy - przede wszystkim - Breakthru - to taki sentyment, wspaniałość, melodyjność, zajebistość i Freddie Mercury, że w sumie nieważne co poza tym napchali na tym krążku.

No i jeszcze Was It All Worth It zostaje. Ale nie wiem, co o tym powiedzieć, bo wszyscy zawsze płaczą łzami wzruszenia, że arcydzieło, a mnie to nigdy nie ruszało, więc dam temu spokój.

Dobra okładka tak w ogóle, pierwszy fotoszop ever czy coś.



czwartek, 7 lutego 2013

328. Rage Against The Machine - Rage Against The Machine



Właściwie tylko wokal sprawia, że ta płyta jest tak nisko, a konkretnie moje uczulenie na rap.Wszystko jest zajebiście, ale na dłuższą metę gadający facet mnie zwyczajnie wkurwia i wyczekuję instrumentali. I nawet nie mam co uzasadniać, bo to kwestia "czucia" - niektórzy nie czują np. wrzasków w muzyce, ja przepadam.

Fantastyczna sekcja rytmiczna i niesamowity power tak w ogóle. I chwilami dźwięki, którymi chyba mocno inspirował się zarówno System jak i Tool, więc ogólny szacunek i pokłony. Zresztą Maynard się nawet po drodze przewija.



środa, 6 lutego 2013

329. Cantaloup - Tonight It Shows



W ostatniej chwili znów. Postrock/ambient do spania. Okładka bardzo adekwatna, szkoda, że płyta się nie nazywa Tonight We Sleep, czy coś w tym stylu. Ale pierwszy kawałek to Jonathan Falls Into Sleep, więc w sumie wszystko w porządku.



wtorek, 5 lutego 2013

330. Eric Clapton - Blues



Album Erica Claptona, na którym jest zdjęcie Erica Claptona z gitarą i dodatkowo zdjęcie gitary, a album nazywa się Blues i Eric Clapton gra na niej blues i są dwie części - studyjna i koncertowa. To chyba powinien być klasyk z tego samego namnożenia oczywistych oczywistości. Tylko jakiegoś Murzyna brakuje, żeby było już totalnie bluesowo. Jak wiadomo każdy blues jest taki sam i od lat 60-ych nikt nie wymyślił nic nowego w tym zakresie, więc jak mam ochotę na takie klimaty to zazwyczaj po prostu wrzucam tego faceta i jest wszystko w porządku.

Jakaś bieda z szukaniem kawałka na YT, co chwila krzywa czerwona morda się pojawia, niech będzie to:



poniedziałek, 4 lutego 2013

331. Dream City Film Club - In The Cold Light Of Morning



Z niczym nie zdążam ostatnio, więc znowu w skrócie. Momentami kojarzą mi się po trochu ze wszystkim: Placebo, REM, Radiohead, nawet z wczesnym Muse, ale tak do końca z niczym nie da się ich porównać chyba. Mrok, emo, szał, punk, pop, hałas i świetne melodie. MIESZANKA WYBUCHOWA jak to mówią. Aż sroka zdechła. Jeszcze wrócą, z lepszą płytą.



niedziela, 3 lutego 2013

332. Czesław Niemen - Dziwny jest ten świat



A jezu bym zapomniał dziś dodać. To znowu na szybko. To nie jest ten Niemen kompletny i doskonały, ale niektóre utwory same w sobie - owszem. Z tytułowym na czele oczywiście, a zaraz za nim Wspomnienie i Chciałbym cofnąć czas. Zawsze mnie jarał sposób śpiewania Cześka, w sumie nie wiem czy nie jest w jakimś top10 moich ulubionych wokalistów. Szkoda, że na starość zupełnie zapomniał jak się robi dobrą muzykę. Ale i tak chwała.




I special bonus:




sobota, 2 lutego 2013

333. Manic Street Preachers - The Holy Bible



Dziś na szybko, więc jeden z zespołów, na których się nie znam i żałuję. Poza tą płytą kojarzę pojedyncze kawałki. Zawsze są przynajmniej dobre. Charakterystyczne chwytliwe melodie, ŻARLIWOŚĆ wokalu, przemyślane kompozycje i w ogóle. Plus: za każdym razem jak słyszę wokalistę to mam wrażenie, że Daron bardzo by tak chciał, ale mu tylko kocie jęki wychodzą.


piątek, 1 lutego 2013

334. King Crimson - In the Wake of Poseidon



Było Equinoxe jako przykład płyty, która nie jest megaklasykiem (przepraszam za słowo mega, jestem trochę nieprzytomny dziś) tylko dlatego, że jej poprzedniczka brzmi prawie tak samo, tyle że lepiej. Nie chcę się tu bawić w krytyka i muzykologa i próbować umniejszać znaczenie In the Wake of Poseidon dla muzyki rockowej, bo nie o to rzecz polega na tej stronie. Niemniej jednak trudno nie odnieść wrażenia, że ta płyta to rasowy sequel, kontynuacja, ciąg dalszy nakręcony głównie dlatego, że pierwsza płyta rozwaliła system. I analogii między nimi jest tu sporo, szczególnie w pierwszej połowie płyty. Pictures of a City (moltobene zajebiste) to taki mniej schizofreniczny Schizoid Man, Cadence and Cascade to łagodniejsze I Talk to the Wind, a utwór tytułowy zawzięcie naśladuje Epitaph.

Dopiero po tym kawałku zaczynają się zmiany i odchyły i traci się złudzenie, że King Crimson to zespół jednego stylu (bo czego by o nich, znaczy o nim nie powiedzieć, to w tej dyskografii na monotonię raczej nie da się narzekać). Cat Food jest rozkoszne. Brzmi jak Bitelsi, którzy zmienili się w jazzowych Murzynów i zaczęli nagrywać swoje piosenki na nowo. Zajebiście też łamie ten baśniowy klimat budowany przez ballady, pojawia się zupełnie od czapy, robi zamieszanie i znika. A po nim następuje Devil's Triangle, który jest jednym z najbardziej horrorowych* ze wszystkich ich kawałków i chyba tylko Fracture pod tym względem bardziej ryje czerep.

Dobra płyta, pewnie gdyby to nie był zespół, który jeszcze pojawi się tu jakieś milion razy, to dałbym ją później.

* top5 moich ulubionych słów obok terroru i rabarbaru.

PS. Tym wpisem niniejszym oficjalnie i majestatycznie przebiłem najbardziej optymistyczną prognozę pt. "podda się po miesiącu góra" i odnoszę zwycięstwo.