Ja tak mam, że jak polubię jakiś zespół, który wciąż żyje i oddycha, to od razu coś mu się przytrafia nieciekawego. Poznałem System, to się zawiesił. Poznałem Porcupine Tree, to Wilson wydał płytę o wiele mówiącym tytule The Incident. I tak dalej. Z Radiohead było o tyle lepiej, że na In Rainbows jeszcze dużo dobrego można znaleźć, ale gdy usłyszałem The King of the Limbs, to stwierdziłem, że się skończyli i sprzedali niczym przysłowiowe Kill 'em All i KOPS.
Oczywiście nie taki diabeł straszny, jak się go pomaluje (inaczej nie byłoby tego albumu w tym mądrym zestawieniu) - psychodeliczny klimat jest jak najbardziej, brzmienie, jak to mówią, wypolerowane i dopieszczone, Thom nawet daje sobie na wstrzymanie w swoich pretensjonalnych jękach. Tylko strasznie cały czas dobrych melodii brakuje. A to jest zespół, który w czym jak w czym, ale w melodiach wymiatał zawsze, bez względu na to czy się brał za britpopowe gitarzenie dla pedałów, czy za elektronikę (też dla pedałów).
Ale za to jaka okładka fajna.
The Incident nie jest taki zły, Grace For Drowning to dopiero przypał.
OdpowiedzUsuńPierwsze słyszę :D Przestałem się jakoś interesować Wilsonem od incydentu.
OdpowiedzUsuńEj, przecież ładnie przenieśli ten album na żywo: nie ma jakiejś katastrofalnej przepaści między wersjami live i studyjnymi, a i te ukryte melodie słychać lepiej. No, albo to po prostu mój skryty radioheadowy psychofanatyzm.
OdpowiedzUsuń