niedziela, 13 stycznia 2013

353. Syd Barrett - The Madcap Laughs



Flojdzi najlepsze rzeczy popełniali zawsze wspólnie. Kiedy któryś próbował coś kombinować na boku - bywało różnie, ale nigdy nie zbliżało się do poziomu najlepszego okresu zespołu z lat 70-ych. Gilmour solo przynudzał, Waters gadał sam do siebie, a wywalony z zespołu Barrett... no on chyba robił to samo, co zawsze, czyli ćpał. I był wariatem coraz bardziej. Smutna sprawa z tym chłopem.

Kiedy się za niego brałem swego czasu, spodziewałem się, że będzie jak na Piper at the Gates of Dawn, tylko jeszcze bardziej - więcej psychodelicznych odgłosów i progowych odjazdów. Tymczasem okazało się, że stało się to domeną jego byłych kolegów z zespołu, którzy początkowo nie mając za bardzo na siebie pomysłu, kontynuowali to, co wymyślił ich lider. Syd natomiast uwolniony od zespołu i zdany sam na siebie, zaczął grać, co mu w duszy grało, nie zważając za bardzo na wszelkie Opinie Publiczne czy wytwórnię, która olała Pink Floyd i postawiła na niego. A w duszy Barretta grały piosenki dla dzieci. Prawie. Piosenki dla naćpanych dzieci, coś w tym stylu. Ilekroć tego słucham przypomina mi się ta scena z Tenacious D: The Pick of Destiny, jak zjarany Jack Black z pełną powagą ogląda dziecięcą kreskówkę. Trudno ogarnąć co się właściwie dzieje, znakomite melodie są tu wymieszane z kawałkami, przy który Syd zdaje się usypiać (czy odlatywać) od własnego brzdąkania, albo zapominać co miał śpiewać (If It's in You), żeby za chwilę niespodziewanie dowalić takim smutkiem (Long Gone), że to aż wzruszające jest.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz