Klasyka itd. Nie będzie tu bogato, jeśli chodzi o Black Sabbath. Ani o Iron Maiden, które brzmi jak ta płyta, tylko gorzej. Właściwie wszystko, co lubię w tej płycie sprowadza się do trzech oczywistych liter: DIO. Dio to był kozak, to była chodząca koścista epickość. Ja nie wiem skąd on brał ten głos, bo przecież nie z przepony. Przepona to mięsień, a on się składał tylko z kości i z szatana. I o ile jego najlepsze występy to czołówka tego mądrego filmu z Tenacious D, oraz Stargazer, czyli nawet nie ten zespół, to i tak poczułem potrzebę wrzucenia czegoś jeszcze z nim na wokalu. Padło na Dark Side of the Moon heavy metalu (chyba).
Ciekawe czy gdyby Dio był od początku w Black Sabbath, to by było lepiej czy gorzej. Bo w sumie może jego wokal nie pasowałby do tych nietoperzastych ospałych riffów z Paranoid, ale z drugiej strony przecież tej skrzeki w pinglach nie daje się słuchać, więc trudno sobie wyobrazić, żeby ktoś mógł coś tam popsuć pod względem wokalu.
Ja tam lubię Ozziego, przepraszam...
OdpowiedzUsuńJak dla mnie gorzej, nie przepadam za Black Sabbath po odejściu Ozzy'ego, którego skrzekliwy wokal stanowi 25% zajebistości pierwszych sześciu płyt Black Sabbath
OdpowiedzUsuńPodpisane czytelnik bloga co się boi Boga
Sam sobie udzieliłeś odpowiedzi, Katerze, Dio brał głos z szatana. Bo przecież nie z kości.
OdpowiedzUsuńWitam bardzo, komentuje o czasie!
OdpowiedzUsuńSkoro Dio brał głos z Szatana, to Szatan musiał bardzo nie kochać Ozzy'ego ;_;