czwartek, 3 stycznia 2013

363. Radiohead - King of the Limbs



Ja tak mam, że jak polubię jakiś zespół, który wciąż żyje i oddycha, to od razu coś mu się przytrafia nieciekawego. Poznałem System, to się zawiesił. Poznałem Porcupine Tree, to Wilson wydał płytę o wiele mówiącym tytule The Incident. I tak dalej. Z Radiohead było o tyle lepiej, że na In Rainbows jeszcze dużo dobrego można znaleźć, ale gdy usłyszałem The King of the Limbs, to stwierdziłem, że się skończyli i sprzedali niczym przysłowiowe Kill 'em All i KOPS.

Oczywiście nie taki diabeł straszny, jak się go pomaluje (inaczej nie byłoby tego albumu w tym mądrym zestawieniu) - psychodeliczny klimat jest jak najbardziej, brzmienie, jak to mówią, wypolerowane i dopieszczone, Thom nawet daje sobie na wstrzymanie w swoich pretensjonalnych jękach. Tylko strasznie cały czas dobrych melodii brakuje. A to jest zespół, który w czym jak w czym, ale w melodiach wymiatał zawsze, bez względu na to czy się brał za britpopowe gitarzenie dla pedałów, czy za elektronikę (też dla pedałów).

Ale za to jaka okładka fajna.





3 komentarze:

  1. The Incident nie jest taki zły, Grace For Drowning to dopiero przypał.

    OdpowiedzUsuń
  2. Pierwsze słyszę :D Przestałem się jakoś interesować Wilsonem od incydentu.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ej, przecież ładnie przenieśli ten album na żywo: nie ma jakiejś katastrofalnej przepaści między wersjami live i studyjnymi, a i te ukryte melodie słychać lepiej. No, albo to po prostu mój skryty radioheadowy psychofanatyzm.

    OdpowiedzUsuń