piątek, 1 lutego 2013

334. King Crimson - In the Wake of Poseidon



Było Equinoxe jako przykład płyty, która nie jest megaklasykiem (przepraszam za słowo mega, jestem trochę nieprzytomny dziś) tylko dlatego, że jej poprzedniczka brzmi prawie tak samo, tyle że lepiej. Nie chcę się tu bawić w krytyka i muzykologa i próbować umniejszać znaczenie In the Wake of Poseidon dla muzyki rockowej, bo nie o to rzecz polega na tej stronie. Niemniej jednak trudno nie odnieść wrażenia, że ta płyta to rasowy sequel, kontynuacja, ciąg dalszy nakręcony głównie dlatego, że pierwsza płyta rozwaliła system. I analogii między nimi jest tu sporo, szczególnie w pierwszej połowie płyty. Pictures of a City (moltobene zajebiste) to taki mniej schizofreniczny Schizoid Man, Cadence and Cascade to łagodniejsze I Talk to the Wind, a utwór tytułowy zawzięcie naśladuje Epitaph.

Dopiero po tym kawałku zaczynają się zmiany i odchyły i traci się złudzenie, że King Crimson to zespół jednego stylu (bo czego by o nich, znaczy o nim nie powiedzieć, to w tej dyskografii na monotonię raczej nie da się narzekać). Cat Food jest rozkoszne. Brzmi jak Bitelsi, którzy zmienili się w jazzowych Murzynów i zaczęli nagrywać swoje piosenki na nowo. Zajebiście też łamie ten baśniowy klimat budowany przez ballady, pojawia się zupełnie od czapy, robi zamieszanie i znika. A po nim następuje Devil's Triangle, który jest jednym z najbardziej horrorowych* ze wszystkich ich kawałków i chyba tylko Fracture pod tym względem bardziej ryje czerep.

Dobra płyta, pewnie gdyby to nie był zespół, który jeszcze pojawi się tu jakieś milion razy, to dałbym ją później.

* top5 moich ulubionych słów obok terroru i rabarbaru.

PS. Tym wpisem niniejszym oficjalnie i majestatycznie przebiłem najbardziej optymistyczną prognozę pt. "podda się po miesiącu góra" i odnoszę zwycięstwo.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz