Pamiętam jak odkryłem flojdów i mój muzyczny światopogląd, w którym Queen był najlepszym zespołem na świecie zupełnie się poprzestawiał. Dowiedziałem się, że w pięknych latach 70-ych panowały dinozaury, nazywane wtedy Wielką Szóstką progresywnego rocka, do których należeli też rzeczeni flojdzi i od razu rzuciłem się na pozostałych wykonawców. Niespodziewanie okazało się, że pozostałe dinozaury to jednak nie za bardzo moja bajka, nawet King Crimson, który dziś uwielbiam, w lwiej części mnie nużył. Do reszty (z paroma wyjątkami) nie przekonałem się do dziś, a na myśl o Emerson, Lake and Palmer dostaję palpitacji.
Ale poza wspomnianą szóstką, był jeszcze jeden zespół, który nie wiedzieć czemu do tego grona nigdy chyba nie został zaliczony. Prog jest to bez wątpienia i to prog wyborny. Przede wszystkim niepodrabialny wokal Hammilla, schizofreniczny klimat, nastrojowe melodie wymieszane z zupełnie pojebanymi odjazdami, no i ten charakterystyczny saksofon, jako wisienka na torcie. Trochę jakby King Crimson ożenione z Genesis.
Polecam, Zbigniew Wodecki.
Pewnie dlatego nie został zaliczony do Wielkiej Szóstki, że jest za mało znany. Genesis, ELP, Yes, a nawet King Crimson zaliczały miejsca w pierwszych dychach list przebojów, a członkowie tych zespołów udzielali się także w innych nagłośnionych projektach.
OdpowiedzUsuń